niedziela, 12 czerwca 2016

Pierwsze pół kredensu ...




Stali goście Poukładanego Świata pamiętają zapewne, że jakiś czas temu pokazałam stary kredens kupiony z myślą o ulokowaniu go w części jadalnianej salonu. Mebel trącił starością nie tylko w przenośni, ale też bardzo odczuwalnie dosłownie i wymagał sporo pracy, głównie fizycznej. Kiedy to było? zapytają niektórzy... no cóż, sama musiałam cofnąć się o kilka (naście) postów, żeby to sprawdzić. Osiem miesięcy temu przytargałam kredens do ogrodu i zaczęłam mozolne oskrobywanie go z kolejnych warstw farb przeróżnych. A potem przyszła zima i musiałam "zwinąć warsztat", wstawić mebel do garażu i czekać na nadejście wiosny i powtórne otwarcie stolarni pod chmurką. Przez zimę mój zachwyt kredensem staruszkiem trochę osłabł. Często przeklinałam zawalidrogę przeciskając się obok niego w zapchanym po brzegi garażu, bywało, że po cichu żałowałam, że go kupiłam. 

Ale przyszła wiosna, a wraz z nią nowe-stare pomysły, nowe chęci i nowa wiara, że może coś z tego grata wykrzesam. I wystarczyły dwa weekendy, by jego dolna część zmieniła się na tyle, by zasłużyć na wniesienie na salony ... a dokładniej przez salon do ... sypialni. Tak, tak, dobrze pamiętacie, że kredens miał stanąć w salonie. Miał zastąpić narożny regał, który już przestał mieścić naszą zastawę. Niestety sama dolna część, choć dosyć spora, nie pomieściła wszystkiego, poza tym jako niska "komoda" nie wypełniała ładnie przestrzeni po wysokim regale. Stać obok też nie mógł, bo zrobiło się ciasno i trochę przypadkowo. Nie wiem, czy pamiętacie, ale nasz salon wypełniają meble ze starej ikeowskiej serii HEMNES w kolorze bejcowanej sosny. Taki jest regał i oszklona witrynka, stół, krzesła i stolik przy kanapie. A obok nich jest też szafka pod tv z sosny, ale już nie bejcowanej i niska komódka na moje dekupażowe przydasie przemalowana swego czasu przeze mnie na "multkolor". Nie można tez zapomnieć o bejcowanych na gołębi błękit skrzynkach po jabłkach. Mimo tych różnic, wszystko fajnie ze sobą współgra, salon jest duży, więc nie ma chaosu, ale kolejny kolor i kolejny rodzaj drewna to już by było zbyt wiele. Dlatego dopóki nie wykończę górnej części kredensu i nie wyrzucę z salonu narożnego kredensu i wielobarwnej komody nowy mebel postoi w sypialni.  Tym bardziej, że ze swoją nienachalną, woskową bielą świetnie się wpasował w szare tło ścian. Jeszcze do końca nie wiem, co będę w nim trzymać. Szuflady na razie pomieściły mój zbiór serwetek i koronkowych firanek, które namiętnie skupuję na pchlich targach i szmateksach, na dolną półkę wsunęłam kosze z zapasem włóczek. Wyżej stoją książki czekające na przeczytanie. Starczyło jeszcze miejsca na zapasowe koce. Te półki są dość głębokie, pomieszczą naprawdę sporo.



Jak widać kredens nie ma drzwi. Te, które miał, były pełne, ciężkie, ale niestety nie drewniane. Z czego były, nie do końca wiem (jakaś płyta pokryta metalową blachą?) , w każdym razie farba przylgnęła do tego "czegoś" tak mocno, że ani skrobak, ani opalarka ani nawet najbardziej żrąca chemia nie zdołały jej usunąć. Można je było jedynie przemalować, ale nie podobała mi się taka wielka malowana powierzchnia. No to wywaliłam drzwi. Docelowo zapewne dorobię nowe, lżejsze i oczywiście drewniane. Na razie, powiesiłam krótką bawełnianą zazdrostkę. Myślę, że fajniej by wyglądała długa, powieszona tuż poniżej linii szuflad, ale takiej nie mam, więc jest jak jest. Może nie idealnie, ale klimatycznie... tak mi się przynajmniej wydaje.  

Spostrzegawczy obserwatorzy zapewne zauważyli, że nogi kredensu-komody są jakieś takie ... z innej bajki. No cóż ... to moja mała wtopa jest.  Niestety.
Cały mebel wyczyściłam do gołej dechy (porządne, grube drewno) a potem wtarłam w niego wosk wybielający Liberon.  Ten "wosk" to raczej rodzaj pasty. Strasznie śmierdzi podczas nakładania, wcierania, polerowania i jeszcze ze dwa dni potem, ale gdy zapach się ulotni, to pozostaje nam już tylko ładny delikatny odcień bieli z przebijającą fakturą drewna i miła w dotyku, aksamitna powierzchnia desek. Ale wróćmy do nóg. 
Kiedy czyściłam kredens i zdzierałam te wszystkie powłoki, obracałam nim na wszystkie strony. Nogi odrapałam ile się dało szlifierką, resztę miałam już dokończyć papierem ściernym. Żeby były porządnie wygładzone. Bo fajne są, zwłaszcza te przednie.
Ale mi go zabrakło. Papieru znaczy. Pojechałam do sklepu, dokupiłam co trzeba, wróciłam i  ... zabrałam się za dopieszczanie szuflad, bo oprócz papieru kupiłam też gałki i strasznie chciałam zobaczyć jak te szuflady będą wyglądać z gałkami.

 
A później chciałam zobaczyć jak reszta mebla będzie wyglądać z szufladami i zabrałam się za woskowanie blatu i boków.
 


A jeszcze później chciałam zobaczyć jak kredens-komoda będzie wyglądać w sypialni i poprosiłam moich Mężczyzn, żeby mi go wtargali na górę... namęczyli się na zakrętach, napocili, ale wnieśli.

Powkładałam szuflady, powiesiłam zazdrostkę, ustawiłam wszystko i ... zobaczyłam te nogi. 



No kurcze !!!  Nie miałam już sumienia prosić chłopaków, żeby tego smoka znowu znosili i potem wnosili. Nie miałam też ochoty kurzyć sobie w sypialni pyłem ze szlifowania kredowej (chyba) farby. Nie pozostało mi nic innego, jak przekonać samą siebie, że te nogi to tak specjalnie pozostały odrapane-niebieskie. Bo to przełamuje nudny jednolity białowoskowy look ;), bo to ładnie nawiązuje do kolorów chodniczka leżącego tuż obok ;), bo to taki dowód na to, że w kwestii wyposażenia wnętrz jestem nieschematyczna, pełna fantazji i poczucia humoru ;)). 

Uwierzyłam! A Wy? ;))))