środa, 23 grudnia 2015

Magicznych Świąt!


Kochani!
Z okazji Świąt Bożego Narodzenia przesyłam wszystkim 
zaglądającym do Poukładanego Świata 
gorące życzenia.
Niech każdy z Was odnajdzie swoje miejsce przy wigilijnym stole, wśród bliskich i życzliwych osób.
Niech powróci magiczny nastrój, jaki pamiętamy z dzieciństwa.
Niech moc dobra i miłości przemieni nas i nasz świat na lepsze, sprawi, byśmy potrafili cieszyć się tym, co nas łączy i pięknie różnić.
Niech wiara i nadzieja pozwolą Wam urzeczywistnić nasze marzenia i plany.

Magicznych Świąt!
Mira





Tak mi przykro, że nie zdołam zapukać z życzeniami do wszystkich, do których chcę i powinnam. Nie chcę się już tłumaczyć, musiałabym się powtarzać. Proszę, wierzcie mi, że jestem w tych dniach z Wami całym sercem. Jeśli do kogoś nie zajrzę, nie pozdrowię osobiście, nie napiszę, nie zadzwonię, nie skomentuje pod blogowym postem to NA PEWNO nie dlatego, że zapomniałam. Pamiętam, myślę, jestem blisko. Tylko ten czas... 
I  przykro mi jest straszliwie z tego powodu. Wybaczcie.
Dziękuję że mimo moich ułomności i zaniechań wciąż ze mną jesteście.
Kocham Was bardzo. 



niedziela, 22 listopada 2015

Listopadowo ...

Muszę się Wam przyznać do czegoś.
Zawsze gdy przeglądam Wasze blogi zadziwia mnie i zachwyca (oczywiście poza niezwykłymi zdjęciami wnętrz czy rękodzieła) owo niezwykłe uporządkowanie Waszego świata. Świadomie nie używam słowa "poukładanie", ponieważ w kontekście tego, co napiszę za chwilę słowo to w nazwie mojego bloga brzmi jak wyrzut sumienia. Nie wiem jak Wy to robicie, ale wraz z kolejno następującymi w kalendarzu porami roku, świętami i okazjami, zawsze jesteście przygotowane na czas z przearanżowaniem domu, z dekoracjami, czy z robótkowymi wytworkami. Co ja mówię! Nie na czas, ale wręcz przed czasem, bo przecież te wszystkie DIY, te dekoracje w domach, te ozdoby macie gotowe na tyle wcześnie, by pokazać je chętnym do skorzystania z kursiku albo podglądnięcia stylizacji. Mało tego... pokazujecie coś gotowego, ale jednocześnie piszecie, że w głowie macie kolejne i kolejne pomysły. Jestem pod ogromnym wrażeniem Waszej kreatywności. Naprawdę!

Nadchodzi czas adwentu. Blogi już są pełne gotowych już kalendarzy, mniejszych lub większych, ale zawsze oryginalnych, pomysłowych, pięknie wykończonych. Za chwilkę pokażecie swoje adwentowe świeczniki. Bombki, dekoracje, wieńce bożonarodzeniowe też już macie zaplanowane, wymyślone i w dużej części zrobione.

Kobiety kochane, kiedy Wy to wszystko zdążyłyście zrobić? Przecież Wasza doba ma jak moja tylko 24 godziny a większość z Was, podobnie jak ja pracuje w pełnym wymiarze godzin, ma dzieci, zwierzęta, do ogarnięcia dom ze wszystkimi codziennymi "przyjemnościami" typu pranie, prasowanie, mycie podłóg, zakupy czy przycinanie krzewów w ogrodzie. A przecież jest jeszcze tak zwane życie towarzyskie, nie to okolicznościowe, ale też to powszednie - telefony, wizyty sąsiadów "po cukier", wywiadówki szkolne czy wyjścia do lekarza. Przydałoby się też przespać kilka godzin, już nie mówię, że osiem, bo tego luksusu zażywam naprawdę wyjątkowo, ale choćby sześć... Minuta za minutą, kwadrans za kwadransem ubywa doby ... A chciałoby się jeszcze książkę poczytać, czasem wyjść do kina, czy zaprosić znajomych na wino. Przecież człowiek nie cyborg, samymi obowiązkami i powinnościami nie da się żyć szczęśliwie. U mnie niestety jest to ciągły wybór i eliminacja. Pojadę z dzieckiem do sklepu wybrać prezent dla koleżanki, ale już nie zdążę poprasować. Upiekę szarlotkę, ale już nie posprzątam ogrodu. Umyję okno ale już nie spakuję makulatury.  
Nie narzekam absolutnie. Moje dylematy są śmieszne i banalne. Nie muszę wybierać, czy zapłacić prąd, czy kupić dziecku buty, więc proszę  nie zrozumcie mnie źle. Ciesze się, że mogę podglądać u was piękne przygotowania do Świąt i nie mam wyrzutów sumienia, że ze swoimi jestem daleko w lesie. Znajduję swoje małe przyjemności, drobne radości, nagłe zachwyty i nawlekam je pomalutku jak koraliki jedno za drugim na sznurek. Maleńkie, gdy przychodzą pojedynczo są ledwie widoczne, jednak zebrane razem są wystarczającym zastrzykiem pozytywnej energii na szarobury listopadowy czas.

Wczorajszy dzień przyniósł kilka kolejnych paciorków do nanizania na mój "sznurek szczęścia", chociaż zaczął się dość pechowo od wywrócenia sobotniego planu do góry nogami.  Nie ma jednak tego złego, co by nie wyszło na dobre. Nie skończyłam dziergać komina dla koleżanki, bo mi się oczy zbuntowały, nie sprzątnęłam liści z trawnika bo zaczęło lać, nie spakowałam i nie wyniosłam letnich rzeczy na strych ...

Pojechaliśmy za to do Ikei obejrzeć i wreszcie wybrać materac do łóżka, bo nasz staruszek już od co najmniej roku prosi się o wymianę. Materaca nie kupiliśmy, ale nie byłabym sobą gdybym wyszła z tego sklepu z pustymi rękami :))) Wśród świątecznych ozdób wypatrzyłam cudeńko idealnie pasujące do naszego domu - białe osłonki (nakładki) na standardowe lampki choinkowe. Z materiału imitującego haftowaną serwetkę. 

U nas w salonie lampki nie są ozdobą sezonową, wiszą cały rok. Długi sznur wokół wielkiego lustra, drugi, krótszy na drewnianej drabinie za kanapą. Zapalane wieczorem, bez względu na porę roku, tworzą niezwykły nastrój. Ozdobione bawełnianymi "pierożkami" stają się już  bardziej świątecznym akcentem, ale są na tyle neutralne, że zapewne zostaną już na stałe. Mała rzecz ( i tania - 15 zł za 12 sztuk) a cieszy.


 

 A w szerszym planie wygląda to tak:
 



 Kiedy wieczorem wyszłam na chwilę do ogródka i spojrzałam przez okno na nasz salon musiałam zatrzymać ten obrazek w kadrze. Bił z niego taki spokój ...


Lubię nasz dom, chociaż po latach mieszkania zmieniłabym w nim kilka rzeczy. Jedne dlatego, że nie przemyślałam pewnych rozwiązań na etapie budowy, czy wykańczania, inne dlatego, że poszłam na kompromis, jeszcze inne dlatego, że czas płynie a wraz z nim zmienia się mój (nasz) gust a inspiracje płynące z zewnątrz podsuwają nowe, wydaje się że ciekawsze rozwiązania. Wprowadzamy sobie te zmiany powoli, bez pośpiechu, to czego nie możemy zmienić już teraz uczymy się  "omijać wzrokiem" skupiając się na tym, co nas cieszy i co nam się podoba. To chyba najważniejsze, żebyśmy to my urządzali nasz dom, a nie specjaliści od trendów. Może nie będzie topowo, nie będziemy mieć różnych tyleż modnych co krótkotrwałych "must have", ale będzie po naszemu.




Czasem wystarczy tylko zgasić górne światło, zapalić aromatyczne świece, włączyć muzykę i już jest baza dla miło spędzonego wieczoru ...

Czego i wam życzę u progu nadchodzącego tygodnia. 


A muzycznie ...  ktoś, kto jak nikt inny potrafi otulić ciepłem głosu nawet w najbardziej chłodny dzień. 
Sting, tym razem w duecie z Mylene Farmer, w zmysłowym bardzo obrazie "Stolen car".



sobota, 7 listopada 2015

Koncert, koncert, koncert

O tym, że piątkowy wieczór, to moja ulubiona część tygodnia mówiłam już wiele razy. Cudownych kilka godzin, podczas których mogę zrzucić z siebie cały trud minionych dni, przestać myśleć o tym co stresuje, zapomnieć o słowach "trzeba", "muszę" i "powinnam". Przeważnie pomaga mi w tym muzyka płynąca z radia, bo Lista Przebojów Trójki to obowiązkowy element tego wieczora, podobnie jak lampka (lub dwie) czerwonego wina. I świece. Teraz, gdy mrok dopada mnie już w drodze z pracy świece to podstawa. Zapalam je w każdym pomieszczeniu, w którym przebywamy, tak bardzo lubię ich ciepłe migotanie. I tylko, gdy idę w końcu do łóżka po takim przedłużonym już o kilka nocnych godzin piątuniu Małż przewracając się na drugi bok pyta, czy na pewno wszystkie pogasiłam, bo kiedyś spalę dom ...
Czasem jednak ten przyjemny piątkowy czas staje się jeszcze przyjemniejszy... 
Wczoraj też była muzyka (chociaż nie z LP3), też było wino, choć tym razem grzaniec ze styropianowego plastikowego kubeczka. Świec nie było, ale nastrój z ciemności wydobyły reflektory... 
Wczoraj był koncert.
Kasi Groniec.
Z piosenkami z jej najnowszej płyty "Zoo z piosenkami Agnieszki Osieckiej".
Gdy tylko dowiedziałam się, że Kasia Groniec będzie w Krakowie, do tego tak blisko, bo w klubie Studio na Miasteczku Studenckim, popędziłam "w internety" kupić bilety. Żeby nie zabrakło. I dobrze zrobiłam, bo sala była wypełniona po brzegi. Kraków kocha Katarzynę :)))
I ja kocham to,co Ona robi. Przyznam, że w ciemno biorę wszystko, co zaśpiewa, chociaż do niektórych piosenek musiałam dojrzewać nieco dłużej. Mam większość jej płyt. Oprócz tej ostatniej, ale dziś już wiem, że i tę lukę zapełnię (Mikołaju, widzisz? Uśmiecham się do Ciebie najładniej jak umiem).
Mimo niemal bezkrytycznej fascynacji całym dotychczasowym dorobkiem Kasi trochę się bałam tej płyty. No bo piosenki ze słowami Agnieszki Osieckiej to klasyka. Wszyscy je znamy, wiele potrafimy zaśpiewać lub przynajmniej zanucić. Interpretacje Maryli Rodowicz, Skaldów, Kaliny Jędrusik, czy Magdy Umer mamy w głowach od dziecka. Zaśpiewanie ich inaczej to niemal świętokradztwo. Zaśpiewanie ich lepiej niż poprzednicy - niemożliwość.
A jednak!
Można inaczej, można nawet bardzo inaczej i jest to nadal piękne, nadal mocne, nadal chwyta za gardło, przewraca człowiekowi trzewia i wyciska łzy wzruszenia. Ale Ona to po prostu potrafi!
Wszystkie wybrane na płytę piosenki dostały nowe aranżacje, niektóre mocno odjechane. Nie spodziewajcie się "plumkania" na pianinie i delikatnej gitarki. Jest dużo elektroniki, mocna gitara i niesamowita perkusja.  Nie jestem znawcą muzyki, bardziej ją czuję niż wiem, ale dla mnie taka zmiana to coś, co tym piosenkom się należało. Były jak schowane na strychu porcelanowe figurki po babci. Piękne, ale troszkę niemodne, lekko przykurzone. Kasia wyjęła je z kredensu, zdmuchnęła ten kurz, i pokazała nam, że mały lifting, odrobina farby, chęci, talentu, pracy, serca i figurka znowu może stanąć na honorowym miejscu w salonie.
A przy tym wszystkim ... jak to jest podane! Bo koncert to nie tylko "pani przy mikrofonie". To mały spektakl z kilkuminutowych jednoaktówek. Kasia nie tylko śpiewa, Kasia gra całą sobą, czasem tylko stopą (bosą), czasem dołączają ręce, by za chwilę porwać cale ciało w szalony taniec po scenie... a potem znowu zastygać bez ruchu... wszystko w rytm emocji.To niesamowite, ile energii wyzwala się w tak drobnym ciele. Nic nie jest przypadkowe, ruchy dłoni, odwrócenie głowy, hip-hopowy taniec, bańki mydlane wypuszczane nad głową, ucieczka w ciemność ... i głos... mocny, pewny, pełen emocji. Parafrazując usłyszane w radiu słowa Krystyny Jandy, opisującej swoje przeżycia podczas spektaklu - z pierwszym dźwiękiem, pierwszymi słowami każdej piosenki zapadałam w sen, z którego budziły mnie dopiero oklaski. Może sen, to nie najlepsze określenie, może to było wejście w jakąś inną rzeczywistość... Cudowne uczucie wyciągania na wierzch własnych uczuć i emocji...
Na dużym ekranie w tle cały czas trwała projekcja, trudno to nazwać filmem, raczej multimedialnym obrazem nastrojów idealnie zgrany z treścią śpiewanej właśnie piosenki.

Tego się nie da opowiedzieć, słowa są zbyt banalne a moje opowiadanie kalekie. To trzeba zobaczyć i przeżyć po prostu. Dlatego, jeśli na ulicy Twojego miasta zobaczysz plakat zapraszający na koncert Katarzyny Groniec daj się skusić. Przeżyjesz magiczną dwugodzinną podróż do wnętrza siebie. Warto!



Niestety zdjęcia można było robić tylko podczas pierwszego utworu, ale i te udały nam się raczej marnie. Gdy jednak zajrzałam na stronę Katarzyny Groniec na FB zobaczyłam, nie bez przyjemności, że całkiem przypadkiem znaleźliśmy się na zdjęciu ilustrującym wczorajsze wydarzenie. Oczywiście trzeba się mocno wpatrywać, żeby nas zobaczyć, ale jesteśmy!!! Chyba sobie w końcu założę konto na FB ;)

Najchętniej zilustrowałabym ten wpis wersją "Nim wstanie dzień" lub "Uciekaj moje serce" - obie cudowne - niestety nie ma ich w sieci. A "Króliczka " (tu bardzo ładny klip z YT)  pewnie wszyscy znają z Trójki, więc tym razem korzystam z jedynego nagrania koncertowego, jakie znalazłam.
Fragment koncertu "Zoo ..." w bliskich mi ze względów sentymentalnych Siedlcach... widzę, że u nich ta piosenka też była śpiewana na bis :)))



 https://www.youtube.com/watch?v=tH9op0Gcv9o


Wciąż mam w głowie tę muzykę. Niestety, dziś jest już "tylko" sobota, więc czas wrócić na ziemię .

Miłego weekendu!

P.S.  Ponieważ wciąż nie mogę uwolnić się od tego nastroju i "drążę temat" w internecie znalazłam wywiad, jakiego Kasia Groniec udzieliła Markowi Niedźwieckiemu. Oprócz rozmowy jest też pełna wersja "Kokainy" , cudna ... kto ciekawy podaję link:

https://www.polskieradio.pl/9/344/Artykul/1538676,Katarzyna-Groniec-o-plycie-ktorej-mialo-nie-byc
 

niedziela, 18 października 2015

Kredens ...

Marzyłam o nim od dawna. Żeby nie zapeszyć robiłam to w cichości i nie dzieliłam się tym marzeniem z nikim. W wersji pierwszej miał to być stary kredens mojej babci Józi. Miałam go wytropić, wyprosić i zabrać do Krakowa. Wersja tyleż optymistyczna, co nierealna, bo od śmierci babci minęło już sporo lat, stary dom dziadków dostał się jednej z wnuczek i przeszedł kompletną metamorfozę. Większość starych mebli wyleciała na śmietnik, nieliczne uratowały od zagłady inne wnuczki, mieszkające bliżej. Zresztą, nie miałabym go czym przywieźć. Gdy jeździmy w tamte strony we czwórkę, ledwie mieścimy nasze walizki. Pozostało więc zachować tamten mebel we wspomnieniach a rozejrzeć się za podobnym. Szukałam więc cierpliwie, a że nie byłam jakoś bardzo zdesperowana, to troszkę wybrzydzałam, zwłaszcza, że kredensy z tamtej epoki jeśli już pojawiały się na rozmaitych portalach w przyzwoitej cenie, to były najczęściej w koszmarnym stanie. Czas poświęcony na wertowanie internetu nie był jednak czasem zmarnowanym, bo dzięki oglądaniu mnóstwa mebli uświadomiłam sobie na przykład, że kredens o wymiarach tego mojego wymarzonego nijak mi się w domu nie zmieści i że muszę troszeczkę zweryfikować moje wymagania i szukać czegoś nieco węższego. A takich wcale nie było, więc na czas jakiś zaprzestałam poszukiwań, zwłaszcza, że właśnie zakończyliśmy nasz "neverending remont" salonu, ustawiliśmy w nim nasze meble i nie myśleliśmy o kolejnym przemeblowywaniu.

Wiadomo jednak nie od dziś, że jak człowiek przestaje szukać, to obiekt poszukiwań sam do niego przychodzi. Nie inaczej było tym razem. Pewnego dnia przeglądając blogi natrafiłam na wpis Sandrynki o metamorfozie jakiegoś mebelka, który kupiła za grosze, czy nawet dostałą za darmo na "tablicy". Pomyślałam, sobie, ciekawe, czy w mojej okolicy też można upolować coś fajnego z działu "za darmo". Niestety gruz, stara stodoła do rozbiórki i  używane buty nie były mi akurat potrzebne, ale oczywiście skoro już byłam na tym portalu, to wpisałam w wyszukiwarkę "kredens". No i tadam! Pierwsze ogłoszenie, jeszcze cieplutkie to był on! Wszystko miał idealne, wymiary, cenę i lokalizację. Choć na oglądanie na żywo umówiłam się dopiero na kolejny dzień, to i bez tego wiedziałam że go wezmę. I wzięłam. Mój Małż, który nie podziela mojej pasji do staroci, ale też jej nie bojkotuje a w potrzebie wspiera,  pomógł mi przywieźć kredens do domu (znaczy do ogródka, bo wyrozumiałość Małża dla śmietnikowych rupieci ma jednak pewne granice ).

Mebelek jest co najmniej w moim wieku, a może nawet starszy. Sporo przeszedł, widać, że ostatnie lata spędził w dość nieprzyjaznych warunkach. Płyta z tyłu i dna wszystkich szuflad są do wymiany nie tylko ze względu na nieciekawy zapach zbutwiałego "paździocha". To było do przewidzenia i z tym się liczyłam. Szybki były matowe, niestety nie tylko z brudu, ale są pochlapane farbą olejną i porysowane, jakby ktoś tę farbę próbował usuwać nożem. Od razu je wyrzuciłam. Kilka desek zostało już wyczyszczonych przez ostatniego właściciela, drewno jest na szczęście w dobrym stanie, grube, solidne, ale jak większość mebli kuchennych z tej epoki pokryte olejną farbą. Żeby tylko jedną i żeby tylko olejną. Ta jest powiedzmy sobie dość łatwa do usunięcia,  za pomocą opalarki i szpachli schodzi niemal sama. Niestety pod nią odkryłam przynajmniej dwie warstwy innej farby, myślałam najpierw że akrylowej, ale teraz mam wrażenie że to jakiś rodzaj kredowej. A ta przylgnęła tak mocno do drewna, weszła tak głęboko w jego strukturę, że nie działa ani gorąco ani skrobanie ani nawet chemia. Oczywiście nie zamierzam się poddawać, walczę z oporną materią wykorzystując całą moc moich bicepsów i zdzierając kolejne paski papieru ściernego, ale już wiem, że optymistycznie rzucone w dniu zakupu "na święta kredens stanie w jadalni" może się okazać jedynie pobożnym życzeniem. Zobaczymy. Na razie jest tak...


 


Jedyne zdjęcie kredensu w całości pochodzi z serwisu olx , ja jak zwykle nie pomyślałam o uwiecznieniu go w wersji "before". Tak wyglądał, gdy go kupiłam...



Jaki będzie, gdy zakończę metamorfozę tego nawet ja nie wiem, bo ostatecznej wizji nie mam. Niestety wszystko zależy od tego z jak dużej powierzchni uda mi się wydobyć gołe drewno. Trzymajcie kciuki, żeby z jak największej. 

poniedziałek, 12 października 2015

Serce w zielonej szufladzie...

" Moim ulubionym pomieszczeniem w domu jest kuchnia, która przez swoje niewielkie rozmiary i wystrój jest bardzo przytulna i rodzinna.  Ciemnozielone ściany i drewniane, brązowe meble nadają temu miejscu dużo ciepła a ręcznie robione, szydełkowe firanki zawieszone w oknie oryginalności. Kuchnia jest otwarta na pozostałą część parteru. Wchodząc do niej, jako pierwszą mija się wysoką, sięgającą prawie pod sufit lodówkę, w której trzymamy najpotrzebniejsze jedzenie. Od lodówki aż do okna znajdującego się na przeciwległej ścianie ciągnie się rząd drewnianych, jasnobrązowych szafek i półek, w których trzymamy wiele produktów spożywczych, szklanych oraz ceramicznych naczyń, głównie w zimnych kolorach. Każda, nawet najmniejsza rzecz ma swoje własne miejsce. W jasny blat wbudowany jest czarny zlew oraz kuchenka. Pod nią jest piekarnik, też w czarnym kolorze a nad nią duży okap. Najładniejszą rzeczą w naszej kuchni jest wielki, drewniany stół pomalowany na biało, brązowo i zielono własnoręcznie przez moją mamę. Na stole zazwyczaj leży jakiś obrus, najczęściej biały, brązowy lub zielony, na którym zawsze leżą w różnych miseczkach świeże owoce. Na ścianie, o którą opiera się stół wisi długa, prostokątna półka, na której stoją nasze rodzinne zdjęcia, różne pamiątki i kolorowe ozdoby. Nad stołem wisi szklano-metalowa lampa, która oświetla kuchnię ciepłym światłem.
Najbardziej ze wszystkich pomieszczeń w naszym domu lubię właśnie kuchnię ponieważ według mnie jest bardzo ładna i często spędzamy tam wszyscy razem miło czas, gotując pyszne posiłki i rozmawiając."


Tekst, który przeczytaliście nie jest mój. To wypracowanie, jakie nasza Ola napisała w piątek na polski. Temat "Ulubione pomieszczenie w moim domu". Gdy je przeczytałam, jeszcze w brudnopisie, to zakręciły mi się łzy i zrobiło mi się ciepło na sercu. Nastolatki bardzo często nie podzielają wnętrzarskich upodobań rodziców, w skrajnych przypadkach wręcz je kontestują wyrażając swój indywidualny gust w urządzaniu własnego pokoju. Nie inaczej jest u nas. Nie raz i nie dwa słyszałam od Synia, że mój ulubiony pokój wygląda jak muzeum a od Córci, że marzy jej się do pokoju zestaw mebli jaki ma koleżanka - białe, lakierowane na wysoki połysk... Nie wchodzę już do ich pokoi ze swoimi wnętrzarskimi pomysłami , nie narzucam "babcinego" klimatu, nie wstawiam na siłę niechcianych mebli czy ozdób. Od jakiegoś czasu staram się też nie widzieć bałaganu, zwanego twórczym nieładem. Daję im prawo do tego, by własny kąt był własny nie tylko z nazwy i skoro w bałaganie czują się lepiej, to go (z trudem) akceptuję wymagając jedynie zamykania drzwi, żebym nie musiała na to patrzeć. 

Tym bardziej więc mnie ucieszyło, że Ola pisząc o swoim ulubionym miejscu domu nie wybrała swojego  pokoju, ale właśnie kuchnię. Daleką od obowiązujących trendów, z zielonymi ścianami i drewnianą zabudową, pełną przeróżnych kurzołapów i durnostojek porozwieszanych i porozstawianych we wszystkich możliwych miejscach, z kocią miską, ścierkami do naczyń na kaloryferze, ulubionym kubkiem wiszącym pod ręką. Kuchnię pachnącą raz drożdżowym ciastem i kawą a innym razem kapustą, czy przypalonym mlekiem. Z niedokończonym starym i wcale nie tak dużym stołem, na którym talerze muszą walczyć o wolne miejsce z książkami i zeszytami,  bo przecież nigdzie tak dobrze nie odrabia się lekcji.. z krzesłami nie od kompletu, z kotem wskakującym na blat, gdy tylko nikt nie patrzy... z odgłosami codzienności dobiegającymi z innych części domu. 





 









Dziś Ola pakuje kartkę z opisem naszej kuchni do tornistra i zabiera do szkoły. Mam nadzieję, że w przyszłości, gdy będzie wyprowadzać się od nas by budować własne życie, z własnym domem i własną kuchnią zabierze go ze sobą we wspomnieniach. I wyciągnie z pamięci jak z szuflady za każdym razem, gdy pomyśli o domu rodzinnym.

piątek, 9 października 2015

Oj, jak trudno wrócić ...


Od pół godziny siedzę przed monitorem i zastanawiam się nad pierwszym zdaniem... Ileż to czasu minęło od ostatniego wpisu? Raptem kilka tygodni, a jednak wybiłam się z rytmu i mam wrażenie, że nie pisałam od wieków. Mam jednak nadzieję, że z blogowaniem jest jak z jazdą na rowerze, nacisnę parę razy na pedały, koła zrobią kilkanaście niezbyt szybkich obrotów, kierownica zachybocze raz czy dwa ale potem już pomknę przed siebie. Równym tempem i bez niepotrzebnego wysiłku, ciesząc się z samej jazdy, poddając delikatnemu dotykowi słonecznych promieni, czułym podmuchom wiatru, chłonąc ... Wsiadam więc na mój blogowy rower i ruszam ... przecież tego się nie zapomina.

Kto czytał ostatni post wie, że już wtedy walczyłam z materią. Mój stary komputer od dawna na różne sposoby  dawał do zrozumienia, że ledwo zipie. Zawieszał się, grzał niemiłosiernie, buczał i huczał, ale poddawany szybkiej, domowej kuracji wciąż działał.  W końcu jednak odmówił współpracy na dobre i pokazał napis "nawet się nie wygłupiaj i tak nic z tego"...  No i zostawił mnie z rozgrzebanym wpisem o wakacjach, z nieobrobionymi zdjęciami, odciętą od mnóstwa plików i stron, które miałam zapisane tylko na pulpicie. Oczywiście mogłam korzystać z komputera Małża albo córki, ale same wiecie jak to jest na "cudzym"... zero komfortu. Dlatego cierpliwie poczekałam aż Małż wykorzysta wszelkie znane sobie metody reanimacji a potem dojrzeje do decyzji o zakupie nowego laptopa. No i w końcu wreszcie mam, nowy, mocny i tylko mój :))))) Jeszcze się do niego przyzwyczajam i uczę, bo wszystko ma inne a ja jak małpa przyzwyczajona do starych ustawień klikam automatycznie i wciskam nie ten klawisz, co trzeba (zawsze był w tym miejscu...), ale to wszystko pikuś. Ogarnę klawiaturę, ogarnę pulpit, ogarnę ustawienia i wracam do blogowania. 
Stęskniłam się za Wami straszliwie. I mam tyle zaległości w czytaniu i oglądaniu tego, co u Was. I tyle maili  do napisania ... nadrobię, obiecuję. Na razie nie mam GG ani Skypa, tu trzeba będzie cudu, bo nie pamiętam nawet jakie tam miałam loginy, w najgorszym wypadku założę sobie nowe konta. Dziś musiałam wykorzystać dziecko młodsze, żeby po lekcjach poszło do biblioteki prolongować moje książki, bo ja nie mogłam się zalogować, żeby zrobić to on-line. Zapomniałam jaki mam login ... Tak to jest, jak się wszystko miało ustawione na pulpicie i z zapamiętanym automatycznie hasłem. Mam nadzieje, że wszystko sobie poprzypominam, poodnajduję, poustawiam, urządzę się w nowym "domku" i będę śmigała jak kiedyś.

Tymczasem ściskam tych, co zaglądali nawet wówczas, gdy nic się tutaj nie działo, tych co pisali, pytali, co robię... 
A co robiłam?
czytałam "Grę o tron"... wciąż czytam, kolejna gruba książka, która rozbija mi nos, ale warto
chodziłam do kina - (Meryl Streep w "Nigdy nie jest za późno" polecam)
ćwiczyłam zumbę - uwielbiam!
uratowałam stary stołek od wyrzucenia na śmietnik (pokażę jak odzyskam zdjęcia)
kupiłam stary kredens - mam zajęcie na kilka miesięcy (też pokażę)
leczyłam królika ... skutecznie
przefarbowałam włosy na rudo - to była szybka decyzja
pracowałam
żyłam

A teraz, u schyłku piątkowego wieczoru życzę Wam udanego i ciepłego weekendu. Dziękuję, że jesteście.


Obrazek do tego posta też musiałam podkraść (stąd) , bo jeszcze nie wiem, gdzie (i czy) mam dostęp do pliku ze zdjęciami. A przecież obrazek musi być :)))))


Zostawiam Was z cudowną, nastrojową Beth Hart, którą na razie bezskutecznie usiłuję swoimi głosami wywindować na pierwsze miejsce trójkowej listy...


https://www.youtube.com/watch?v=CYABiE1-FAQ

Dobranoc

niedziela, 16 sierpnia 2015

Wyjechać, wrócić ... wakacyjny post rosnący

To będzie post wyjątkowy, jak na to miejsce oczywiście. Z dwóch powodów. Po pierwsze ze względu na temat - nasze wakacje, bo bloguję już szósty rok i przez ten czas nie było wpisu na ten temat. Nie było o czym pisać, bo nasze wakacje ograniczały się do weekendów przedłużanych czasem o piątek  i poniedziałek. A drugi powód, dla którego nazywam ten post wyjątkowym (chociaż bardziej pasuje słowo dziwny), to fakt, że będę go pisać na raty. I że będzie bardzo długi :))) Zależało mi na tym, żeby pojawił się najpóźniej dziś, w ostatnim dniu naszego pierwszego od lat prawdziwego urlopu, żeby kiedyś, po latach dzięki blogowi uporządkować sobie blednące wspomnienia. Mimo, że do domu wróciliśmy już wczoraj, to nie starczyło mi czasu, żeby przejrzeć wszystkie zdjęcia i filmy, jakie zrobiliśmy na wakacjach, wybrać te najciekawsze i opisać choćby w skrócie. Wiecie jak to jest po powrocie? Rozpakowywanie walizek, pierwsze pranie, drugie, trzecie, pralka chodzi na okrągło, prasowanie, ogarnięcie domu, bo po powrocie wszystko widzi się świeżym, niemal obcym okiem, oczywiście zakupy, bo lodówka pusta. W moim przypadku jeszcze rzut oka na firmowe maile i pliki, żeby chociaż troszeczkę przygotować się do normalnego tygodnia pracy. Nie wiem, jak się w tym odnajdę po tylu dniach bez komputera, bez telefonów i bez myślenia o firmie (niewiarygodne, ale dało się !!). 

No dobrze, tyle tytułem wstępu a teraz szybciutko przechodzę "do meritumu" i wrzucam schemat ostatnich dni. Na początek dawka naprawdę homeopatyczna, coś w rodzaju szkieletu który w miarę możliwości, w wolnych chwilach obuduję tekstem i obrazkami. Mam nadzieję uporać się z tym do końca sierpnia, więc im później ktoś tu zajrzy, tym więcej przeczyta i obejrzy.
*
(aktualizacja - wtorek 18.08) Jakieś fatum ciąży nad tym postem... Postanowiłam sobie, że każdego dnia opiszę jeden dzień wakacji, dodam dwa-trzy zdjęcia i jakoś do końca tygodnia zamknę temat. Wczoraj chciałam przejrzeć jeszcze raz przygotowane zdjęcia, i skasowałam sobie cały plik ... nie wiem jak. Dzisiaj ogarnęłam zdjęcia, zaczęłam pisać tekst, opisałam się jak głupia i kiedy już kończyłam, sprawdzałam jeszcze literówki, przecinki i takie tam to nagle mój laptopik pokazał mi ... nie, nie środkowy palec, chociaż w zasadzie na jedno wychodzi. Pokazał mi niebieskie kółeczko, które niestety nie chciało przestać się kręcić. Wszystko się zawiesiło i niestety żadne tajemne sztuczki nie pomogły. Ze łzami w oczach (bo nie zapisywałam na bieżąco tego, co napisałam) wyłączyłam komputer "z buta" tracąc oczywiście wszystko, co napisałam. A jak szanowny złom się zrestartował, to mi już wena minęła. Dlatego o pierwszym dniu wakacji będzie krótko. 

Założenie nie podlegające dyskusji było takie, że jedziemy w tym roku na urlop. Ja trochę marudziłam, że nie mogę, bo jak ja zostawię firmę, bo przecież nigdy nie zostawiałam i oczywiście jak mnie nie będzie to wszystko się zawali ... takie tam. Małż to marudzenie puszczał mimo uszu i powoli działał. Po konsultacji z dziecięciem młodszym ustaliliśmy, że w sumie jest nam wszystko jedno dokąd pojedziemy z zastrzeżeniem, że:
a) będzie tam ciepło, cieplej niż w Polsce, ale bez przesady, 
b) będzie tam woda, w sumie fajnie, gdyby też była ciepła 
c) będzie tam bezpiecznie, a więc wykluczamy wszelkie Tunezje, Egipty, Turcje itp. 
d) będzie to na tyle blisko, żeby dało się dotrzeć autem, bo ja samolotem to nie za bardzo. 
W wyniku demokratycznego głosowania, w którym nie dość że byłam w mniejszości, to jako kontestująca przygotowania miałam jedynie pół głosu wybraliśmy Chorwację, a konkretnie Istrię, bo najbliżej a i miejsc do ulokowania się sporo.

Nie uwierzycie ... znowu to samo. napisałam kolejny akapit (dobrze, że poprzedni miałam zapisany) i komputer znowu zawisł. Znowu pół godziny pisania poszło w kosmos. Już nie wiem, czy to mój komputer, czy Blogger świruje, ale na dzisiaj mam dość. Odpuszczam . Widać to nie ten dzień :)))
*
(aktualizacja - środa 19.08) Konkretnej lokalizacji szukaliśmy przez serwis Booking.com. Określiliśmy jaki budżet możemy przeznaczyć na noclegi i przeczesywaliśmy oferty w poszukiwaniu czegoś fajnego. łatwo nie było, bo w szczycie sezonu nie ma aż tylu propozycji dla opcji 2+1. Jak było ładnie, to daleko od morza, jak było przy plaży, to bez klimatyzacji albo wi-fi (a pokażcie mi nastolatkę, która wytrzyma tydzień bez dostępu do internetu), szukaliśmy równolegle na dwa komputery pokazując sobie nawzajem różne propozycje niestety bez rezultatu. W końcu Małż zawołał...chodź zobacz, może to!? Ja też coś wynalazłam, więc mówię, ok, ale zobacz najpierw co ja znalazłam. Nie uwierzycie! Na obu komputerach była ta sama oferta. Uznaliśmy to za dobry znak i od razu zarezerwowaliśmy apartament w małej miejscowości Premantura na samym dole cypelka Kamenjak na południu Istrii. Żeby nie wykończyć kierowcy (bo ja nie odważyłam się zostać zmiennikiem) postanowiliśmy, że po drodze raz się zatrzymamy i zarezerwowaliśmy sobie jeszcze jeden nocleg w Słowenii.
Potem był tydzień wypełniony euforią, stresem, radością, niepokojem, nerwami, bezsennymi nocami, pakowaniem, zakupami... 
A po nim nastał ...

Dzień pierwszy - czwartek 6.08

Zanim zamknęliśmy drzwi wypakowanego niemal po sufit auta przestrzeń domu wypełniły powtarzane po wielokroć "a zabrałeś?..." "a pamiętałaś?..." "a nie zapomnij o ...". Dom i zwierzyniec zostały pod opieką Synia, który obwieścił nam, że czas najwyższy, żeby odciął wakacyjną pępowinę i przestać jeździć na wakacje z mamusią i tatusiem. Ta bardziej racjonalna strona mojego Ja przyznała mu rację, ale Matka-kwoka okupująca druga stronę głowy panikowała na myśl jak biedna 20-letnia dziecina sama sobie w domu poradzi, czy nie będzie chodził głodny, czy nie zapomni nakarmić kota, czy podleje kwiaty, czy nie zrobi mega-imprezy  (he, he, he).  W końcu jednak z najbardziej dziarską miną, na jaką było mnie stać wsiadłam do samochodu i ruszyliśmy. Głowę dam, że słyszałam, jak Synio nuci pod wąsem Kazikowe  "wyjechali na wakacje... "

Niestety ujechaliśmy zaledwie kilka kilometrów, gdy ... szyba w moich drzwiach dziwnie zgrzytnęła przy zamykaniu i ... opadła z hukiem na sam dół. I już nie chciała wrócić. 
Wspaniały początek, nieprawdaż? Wśród setek myśli, jakie pojawiły się w naszych trzech głowach tylko jedna była pozytywna ... dobrze, że stało się to niemal pod domem a nie na przykład na autostradzie w Austrii. Pierwszy pomysł - warsztat samochodowy nieopodal naszego domu. Na szczęście, mimo mało optymistycznego początku (Panie, sezon urlopowy, nie mam ludzi !) znalazł się wolny "ludź", który rozebrał drzwi, podniósł szybę i podparł ją zmyślną konstrukcją z przyciętego kija (od szczotki?) i trzech plastikowych zacisków. Okno zostało zamknięte na stałe i miało tak wytrzymać do naszego powrotu. To, że przy okazji zepsuło się otwieranie drzwi od wewnątrz, to już był mało znaczący niuans. Czymże jest taka drobna niedogodność wobec faktu, że po dwóch godzinach spędzonych mniej więcej tak jak na poniższym zdjęciu mogliśmy wreszcie ruszyć w drogę?


No to ruszyliśmy, by wieczorem otworzyć pierwsze drzwi ... piękne drzwi...


ale o tym, co było przed i za nimi opowiem jutro, bo jutro będzie ...


Dzień drugi - piątek 7.08

Nie byłabym sobą gdybym od razu po przyjeździe nie zajrzała w każdy dostępny kącik naszego pierwszego lokum, jednak dokładniej przyjrzałam się mu dopiero rano w świetle poranka. Nie mam specjalnie dużego doświadczenia, ale słowo hostel nie kojarzyło mi się zbyt pozytywnie. Miejsce, do którego trafiliśmy w Mariborze zmieniło moje myślenie diametralnie. Było to coś w rodzaju mieszkania w kamienicy w centrum miasta, ledwie trzy pokoje, w jednym zrobiono jadalnię, drugi był kilkuosobową sypialnią z piętrowymi łóżkami, trzeci zaś to coś w rodzaju studia z dużym materacem na antresoli i rozkładaną kanapą na dole. Oczywiście łazienki i ubikacje no i piękny taras z widokiem na dziedziniec, na którym swój ogródek miał pub. Ściany z odkrytej lub pomalowanej cegły, drewniana stolarka, deski lub stare kafle na podłogach tworzyły idealna bazę dla bezpretensjonalnego wyposażenia, głównie z Ikea oraz dla sporych rozmiarów obrazów lokalnego artysty porozwieszanych w większości pomieszczeń.  Ola z miejsca zakochała się w okienku, które wychodziło na maleńką uliczkę, miało niski, szeroki parapet wyłożony poduchami, na którym można było sobie siedzieć, co oczywiście wykorzystaliśmy nie tylko do sesji zdjęciowej.

 panienka z okienka ;)))
korytarz prowadzący do poszczególnych pomieszczeń miał na całej ścianie okna z widokiem na podwórze
meble z palet, przecierki, mnóstwo drewnianych detali ...

Po pysznym, domowym śniadaniu, które zaserwował nam sam właściciel hoteliku, przesympatyczny Kolumbijczyk przeszliśmy się na mały spacer, żeby zobaczyć chociaż odrobinę miasta i "ponatychać" się jego klimatem. 


brama wejściowa do hostelu Tapas


kilka kroków dalej mijaliśmy takie malownicze zaułki


Młoda nie przejdzie obojętnie obok żadnego zwierzaczka, każdego trzeba pogłaskać i poprzytulać


A potem żegnani przez gospodarza ciepłym "God bless You" ruszyliśmy w dalszą drogę.


Dzień trzeci - sobota 8.08




Dzień czwarty - niedziela 9.08




Dzień piąty - poniedziałek 10.08




Dzień szósty - wtorek 11.08




Dzień siódmy - środa 12.08




Dzień ósmy - czwartek 13.08





Dzień dziewiąty - piątek 14.08