środa, 27 października 2010

Anielsko, sielsko już ... niekoniecznie

Ta serwetka to było objawienie! Nie przepadam za anielskimi motywami, bo te, które widuję najczęściej na serwetkach czy papierach do decou-, to albo oklepane już "podparte na łokciach" amorki w rozmaitych wariantach albo takie "kościółkowe" fruwające golaski, które jakoś do mnie nie przemawiają. Pewnie za mało romantyczna jestem, albo słabo szukam. Nie ważne! Dość, że gdy zobaczyłam te aniołki, to wiedziałam, że wreszcie mam coś w moim stylu. Nie odstraszyła mnie nawet dwa razy wyższa od standardowej cena przy dość nieekonomicznym nadruku. To był mało istotny szczegół, bo ja je po prostu musiałam mieć! A jak już do mnie dotarły, to poleciałam hurtem.

Pierwszy aniołek usiadł na zakładce zrobionej dla Elamiki ...


Trochę się musiał ścisnąć biedaczek, troszkę trzeba mu było przyciąć skrzydełka, ale czegóż można wymagać od deseczki o wymiarach 5 na 15 cm.

Kolejny, jeszcze bardziej przycięty stał się broszką. Prostą i skromną, idealną do moich czarnych ubrań. Na razie jednak nie chce się odczepić od kosza z włóczką. :))


A potem to już mnie poniosło...

...lusterko, na którym anioł mógł wreszcie rozwinąć skrzydła...



... obrazek na mojej ulubionej okrągłej deseczce ... może trochę mroczny, ale właśnie tę surowość tła chciałam skontrastować z uroczą delikatną buzią anielskiej dziewczynki...

... i w końcu zawieszka-serduszko...




W ten sposób zupełnie niechcący powstał mały anielski zestaw. Jakoś tak nie mogę nigdy poprzestać na jednym przedmiocie i zawsze kończy się kompletem. Następne czekają już w kolejce by się Wam pokazać.


Tymczasem miłego dnia Wam życzę i dziękuję, że mnie odwiedzacie, że rozmawiacie ze mną w komentarzach. To dla mnie bardzo ważne. Naprawdę.

piątek, 22 października 2010

Mam własny hotel ...

A tak! Dom też mam, ale przyznacie, hotel to już nie byle nieruchomość, więc się nim chwalę już od samego tytułu. Jest piękny ten mój hotel ... może niezbyt duży, taki bardziej pensjonat niż sieciowy wielopiętrowiec, ale przytulny i z klimatem. Stylowy bardzo ten mój hotel jest... i ekologiczny - tylko z naturalnych surowców... jeszcze pachnie drewnem i bejcą. No co ja tu będę gadać, same zobaczcie...


Tak! Teraz już wszystko jasne! :)))) Oczywiście mój hotel to część wygranego przeze mnie u Jolanny rocznicowego cukieraska. Okazało się, że mogę sobie wybrać kolor domku i napis. Bez namysłu wybrałam brąz a spośród kłębiących mi się po głowie pomysłów na napis wybrałam w końcu najprostszy - DOM. Kiedy kilka dni temu za szybka zobaczyłam pana listonosza z pudełeczkiem od razu wiedziałam co tam niesie. Nie spodziewałam się jednak, że oprócz wygranego domku dostanę jeszcze przecudnej urody bliźniaczy hotelik. Znacie domki Joli z jej bloga, ale wierzcie mi, na żywo wyglądają one sto razy piękniej... te daszki misternie klejone, te maleńkie okienka namalowane z niesamowitą precyzją... Oczywiście od razu zaczęłam krążyć po domu w poszukiwaniu najlepszego dla nich miejsca. Na początek stanęły na kominku ...



... fajnie, ale coś mi jednak nie pasowało. No to może na komodzie, obok dzbana ...

.. nie, to też nie to. No to może pod kwiatkiem ...

... nie, takie schowane ... szkoda ich w ten kąt. Wreszcie spojrzałam na moje biurko i już wiedziałam !! Domki wpasowały się doskonale pod ścianą obok Pana Smutasa i pięknej wazki, również wygranej w candy, tym razem u Penelopy. mam je cały czas w zasięgu wzroku i pracując na komputerze, czy przeglądając Wasze blogi mogę zawsze na nie spojrzeć.



Ale to nie koniec niespodzianek. Jola przysłała mi również urocze, maleńkie kolczyki z pięknych marmurkowych, turkusowych kuleczek. Oczywiście od razu musiałam przymierzyć. Są takie subtelne i delikatne. Obawiam się jednak, że długo się nimi nie nacieszę, bo moja mała sroczka patrzyła na nie bardzo pożądliwym wzrokiem.




Joleńko, jeszcze raz bardzo ci dziękuje za te wszystkie cudności. Jesteś niesamowicie kreatywną osobą a do tego masz wielkie serducho. Buziak wielki od nas wszystkich.

środa, 20 października 2010

Memories ...

Ta ramka powstała w tempie ekspresowym. Nie, żeby goniły mnie jakieś terminy, zamówienie na wczoraj...nie. Po prostu, gdy ja wzięłam do ręki, taka golutką, pachnącą sosną, to jak rzadko kiedy wiedziałam od razu co z nią zrobię. Bo zazwyczaj to nie wiem. To znaczy wiem, mam jakiś pomysł, maluję , wycinam, przykładam i ... wyrzucam pomysł do kosza... znowu maluję, znowu coś innego wycinam ... naklejam... zdzieram ... załamuję się, że pomysł był do d .... Ot taka codzienna walka z materią i lekko śniętą Muzą, która chyba już przytyła przed zimą, bo zamiast latać mi z wdziękiem nad głową siedzi gdzieś na kominku i tylko patrzy ironicznie, jakby chciała powiedzieć " A radź sobie, w końcu to ty jesteś "artystka"... "



Tym razem obyło się bez błagania o wenę, po prostu samo "się robiło" a ja nie przeszkadzałam. A dziś rano, kiedy położyłam ostatnią warstwę lakieru pomyślałam sobie, że niesamowita jest siła inspiracji, że nawet sobie nie zdajemy sprawy, jak bardzo przenika nas to, co czytamy, co oglądamy, sytuacje, które nam się przydarzają... ludzie ...słowa. Bo ta ramka to jakby moja ilustracja do "listów ...", i do moich rozmyślań nad nimi. I do moich wspomnień, które też już mocno przyżółkły. I do piosenki, która wykopała się z zakamarków pamięci i która też "się kojarzy" (kto się spieszy, niech przewinie filmik do piątej minuty).



I tak sobie myślę, że ta ramka, to jeden z ładniejszych przedmiotów jakie zrobiłam, chociaż mam świadomość, że nikt nie musi podzielić tej opinii, bo ja patrzę na nią poprzez różowe szkiełko emocji.

Póki co w ramce zamieszkały fotografie babci Marysi i dziadka Staszka. Wydaje mi się, że całkiem fajnie się dopasowali...

Buziaki.

niedziela, 17 października 2010

Na drutach ...

Pierwszy raz od bardzo dawna dopadło mnie choróbsko. A może po prostu pierwszy raz od dawna mogę sobie pozwolić na to, żeby pochorować. Bo gdy jeszcze "pracowałam w pracy" , jak mawia moja Ola, to przeziębienia, zapalenia czy grypy przeganiałam aplikowanym sobie naprędce trzydniowym antybiotykiem oczywiście chodząc z tym diabelstwem do biura. Wiem, wiem, nie było to mądre, ale palec do góry kto nigdy tak nie zrobił... nie wierzę... ;)). Teraz Małż zarządził całkowity areszt domowy, przeorganizował swoje sprawy, żeby zaprowadzać Młodą do szkoły, robić zakupy itp. a ja miałam sobie siedzieć w ciepełku i wydobrzeć. Miałam nadzieję, że obejdzie się bez lekarza i że to tylko przeziębienie. Niestety od wtorku nie tylko nie przeszło, ale kaszel i ból gardła nasilił się, więc jutro pewnie pozwolę jakiemuś lekarzowi potwierdzić moja diagnozę ;))) Stawiam na zapalenie krtani...zobaczymy czy trafiłam.

A póki co, w ramach leniwego snucia się po domu zrobiłam mitenki dla Oli. To była sama przyjemność, bo rękawiczki maleńkie i praca szła szybciutko. Nie obyło się jednak bez prucia, bo wyliczone "na oko" kciuki okazały się przyciasne i trzeba było je poszerzyć. Ale teraz są OK, Młoda przeszczęśliwa a w planach kolejna para, tym razem w szarościach i z palcami !!!.




Potem dokończyłam swoje czerwone mitenki. Niestety szalik do kompletu utknął w połowie, bo mi się włóczka skończyła. Dlatego pozują solo. No i kolor na zdjęciach nijak nie chciał wyjść taki jak w rzeczywistości. Z lampą, bez lampy, przy oknie czy w głębi pokoju ... cały czas ta czerwień jakaś pomarańczem maźnięta. A naprawdę to jest mocna, ciemna, prawdziwie czerwona czerwień. Nie przeskoczę tego, więc musicie sobie ten kolor troszkę podrasować w głowie :)))





A teraz życzę Wam miłego tygodnia... i zdrowia, bo chorowanie jest bardzo niefajne.

piątek, 15 października 2010

Muzyka, która mnie przenika


Jakiś czas temu MariaPar wywołała mnie do tablicy, bym opowiedziała o mojej muzyce. Ponieważ zgodnie z zasadami zabawy mogłam wybrać tylko trzy utwory, to nie było łatwe zadanie. Bo jak wybrać trzy, gdy samych "ulubionych" zalinkowanych na moim laptopie, żeby były pod ręką mam kilkadziesiąt. A płyty, które są na wyciągniecie ręki przy biurku i w samochodzie? A radio rmf classic, w którym mało co mi nie pasuje? Bądź tu człowieku mądry i wybierz trzy, które powiedzą Wam coś więcej o mnie samej. Bo przecież tak jak "pokaż mi swój dom, czy powiedz mi co czytasz a powiem Ci kim jesteś" , tak samo "powiedz mi czego słuchasz" dla wnikliwego obserwatora jest jak furtka do duszy.

Kto zagląda do mnie zdążył już posłuchać wielu dźwięków z mojej prywatnej TOP listy i zdążył zauważyć jak różna to muzyka. Bo słucham naprawdę niemal wszystkiego, najwięcej muzyki filmowej, ale też klasyki, smooth jazzu, poezji śpiewanej, rocka czy najzwyczajniejszego popu. Wychowałam się na winylowych płytach mojej mamy, więc Paul Anka czy Neil Sedaka zawsze będą moim wehikułem czasu. Tak samo jak idole lat 80-tych, Shakin Stevens, Limahl czy OMD. Gdy ich słucham mam znowu naście lat. Mogę naśmiewać się z przebrzmiałego już na szczęście disco-polo, ale "Jesteś szalona" to jedyna piosenka, która poderwie mnie do tańca bez względu na nastrój, towarzystwo i okoliczności. I nie mam pojęcia dlaczego akurat ten kawałek. Czy wszystko musimy tłumaczyć i racjonalnie wyjaśniać? Jak w tej reklamie, gdzie serce łazi za rozumem i pyta "te, rozum, czujesz to?" . No to z moją muzyką jest tak, że czuję to czy tamto, tylko za diabła nie wiem dlaczego.
No dobra, bo znowu się rozgaduję a chciałam mało pisać a więcej pograć. Na potrzeby tej zabawy wymyśliłam sobie takie kryterium - muzyka z filmów, których jeszcze nie widziałam. Utwory bardzo różne, ale wszystkie maja to coś, co wbija mnie w fotel i każe skupić się tylko na dźwiękach. Kolejność absolutnie przypadkowa, chociaż na koniec zostawiłam fragment najbardziej dramatyczny i przejmujący.

Zaczynam natomiast od ... Clinta Eastwooda, gościa, którego lubię jako aktora, bardzo cenię jako reżysera i podziwiam jako muzyka. Tak, tak...mało kto wie, że Brudny Harry to także pianista i wielki fan jazzu. Jeśli nie komponuje muzyki do swoich filmów, to sam ją dobiera. Jest jak wino - im starszy tym lepszy (z wyłączeniem scen erotycznych ;))) , ale dość gadania. Fragment ścieżki dźwiękowej z filmu "Gran Torino" początek w wykonaniu Clinta, potem już wyręcza go Jamie Cullum... nastrojowo...
( i w tym momencie zazgrzytałam zębami ze złości, bo YouTube mi mówi, że nie umieści "okienka" TEGO właśnie fragmentu na moim blogu... inny pozwala umieścić ... a inny to już nie TEN, więc bardzo was proszę, kliknijcie proszę TUTAJ, żeby posłuchać a ja idę dalej z nadzieją, że to już koniec pecha) .

Utwór numer dwa lubię z dwóch powodów. Po pierwsze to Angelo Badalamenti, którego lubię za całokształt od czasu "Miasteczka Twin Peaks". Kiedyś już puszczałam Wam "Wenecję" a teraz zapraszam na "Prostą historię" Davida Lyncha i przepiękny walc, przy którym ( i tu powód numer dwa mojego sentymentu) najczęściej ćwiczyliśmy kroki walca angielskiego podczas mojej niedawnej przygody z tańcem towarzyskim.



No i trzeci utwór... mroczny bardzo i przejmujący, zwłaszcza w zestawieniu z obrazem. To fragment filmu "Arizona Dream" Emira Kusturicy z muzyką, niesamowitą moim zdaniem, Gorana Bregovica. Do te pory widziałam ten film tylko we fragmentach, właśnie na YT i szczerze Wam powiem, że wciąż nie jestem gotowa na obejrzenie całości.




I to by było na tyle, by wypełnić zadanie. Powiedzmy, że była to muzyka, która przenika mnie dziś. Co będzie za mną chodzić jutro, pojutrze, za tydzień, nie wiem, ale na pewno jeszcze nie raz posłucham razem z Wami mojej muzyki. A teraz chętnie zapytam o muzyczne fascynacje Filę, OLQĘ i Aurikahannę. Mam nadzieję, że nie odmówicie.

wtorek, 12 października 2010

Ździebełko ciepełka ...*

Z chwilą nadejścia kalendarzowej jesieni nie opuszcza mnie myśl, że oto przede mną pół roku chodzenia w grubych butach, opatulania się swetrzyskami, owijania szalikami, wpadania do domu z czerwonym od zimna nosem i dopadania pierwszego lepszego źródła ciepła - kominka, kaloryfera, kubka kakao. Nie będę specjalnie oryginalna, gdy przyznam się, że nienawidzę wiatru. Deszcz jest do zniesienia - parasol, kalosze i można nawet wyjść na spacer. O ile nie wieje. Bo wtedy deszcz zacina z boku, wywija parasol na wszystkie strony i zamiast maszerować dziarsko i cieszyć się świeżym powietrzem walczy człowiek z powykręcanymi drutami kuląc się w poszukiwaniu "zawietrznej". No nie lubię! Nienawidzę wycia wiatru. Nie wiem, czy to jakaś ukryta w podświadomości trauma z dzieciństwa, czy inny czort... Nie lubię, źle mi z tym i uciekam jak najszybciej pod dach. A ostatnio tak właśnie wiało u nas wieczorami. Po mroźnych i mglistych porankach przychodził całkiem sympatyczny "babio-letni" dzień, ale wieczorami - prawdziwe wyścigi w powietrzu. Brrrr! Gdyby to było możliwe, przespałabym ten czas jak niedźwiedzie i obudziła się dopiero pierwszego dnia wiosny. Niestety, nie ma tak dobrze :(( Nie moszczę sobie legowiska i nie obrastam w tłuszczyk (chociaż... cholerka ... a jednak!), za to szykuję sobie maleńkie ździebełka ciepełka którymi zamierzam się muskać przez najbliższe miesiące.

Najpierw coś dla ciała. Wspominałam już, że zamierzam przypomnieć sobie starą umiejętność i znowu coś sobie wydziergać na drutach i szydełkiem. Nakupiłam drutów, włóczek, robiłam, prułam, zmieniałam koncepcje aż w końcu... ta dam!!!! Machnęłam swoje pierwsze mitenki :)))




Zaczęłam ostrożnie, mała rzecz prostym ściegiem. Ale okazało się, że z drutami jest jak z jazdą na rowerze - tego się nie zapomina, więc nawet kciuk poszedł mi gładko i wyszedł we właściwym miejscu. Z rozpędu zrobiłam drugą parę i trzecią, którą jednak w trakcie przerobiłam na ... poszewkę na poduchę.

Tu zielone mitenki już jako poszewka zaś czerwone jeszcze w trakcie produkcji ...

Teraz do czerwonych dorabiam długaśny szalik, który mam nadzieję skończyć przed pierwszym śniegiem :)))) Oczywiście pochwalę się jak skończę.

A co dla domu ? Oczywiście świeczniki. Jesienne i zimowe wieczory nie mogą się obyć bez światła świec. Dlatego mam ich mnóstwo w latarenkach i świecznikach przeróżnych. Ostatnio niemal hurtem machnęłam kilka. Motywy nie całkiem jesienne, raczej przekornie coś w rodzaju "wspomnienia lata", ale tak mi właśnie pod koniec września w duszy grało. Oto one ...






A na koniec zostawiłam sobie jeszcze ciepełko dla duszy. Są nim Wasze odwiedziny na moim blogu, ciepłe słowa, które zostawiacie w komentarzach. Bardzo za nie dziękuję i proszę o jeszcze. Świadomość, że jest ktoś, kto chce tu zajrzeć i do tego jeszcze zaklikać grzeje mnie bardzo nie tylko o tej porze roku. Szczególnie zaś dziękuję za wyróżnienia, które ostatnio dostałam. Wiem, wiem, przyłączyłam się swego czasu do akcji "nie, dziękuję", ale wówczas przyznawanie wyróżnień zamieniło się w kłopotliwy łańcuszek. Nadal uważam, że komentarze są najlepszym wyróżnieniem, ale przecież nie będę wiśnia i nie odrzucę prezentu jaki dostałam od dziewczyn z sympatii do mnie i mojego bloga. Dlatego z serca dziękuję Marinie i Ivci a Was zapraszam na Ich blogi, naprawdę warto. Mam nadzieję, że dziewczyny wybaczą mi, że nie przekażę wyróżnień imiennie kolejnym osobom. To jest właśnie najtrudniejsze, wybrać dziesięć, gdy lubi się i odwiedza kilkadziesiąt blogów. Wszystkie są inspirujące, więc wszystkim przekazuję te urocze znaczki.



* - tytuł dzisiejszego postu ściągnęłam od Jonasza Kofty, z wiersza, który w całości można sobie przeczytać TU albo posłuchać TU
.

środa, 6 października 2010

Nie brnąc przez słowa ...

W pierwszym odruchu chciałam zatytułować ten post "Brnąc przez słowa", ale czasownik "brnąć" niesie skojarzenie z czymś ciężkim, mozolnym, niemal nieprzyjemnym. Więc absolutnie nie brnę poprzez tę korespondencję (tak, tak, ja wciąż o tym samym), ale smakuję ją powoli, delektując się każdym słowem. Na początku myślałam, że odrzucę wszystko, co czytam w tej chwili i zachłannie pochłonę owe listy na papierze wyczerpanym. Ale tego nie da się pochłonąć jak talerza spaghetti i to nie dlatego, że nie smakuje, ale właśnie dlatego, że smakuje tak bardzo, że chce się człowiek tym smakiem cieszyć jak najdłużej. Więc przed snem nadal Krajewski (Marek Krajewski), bo przy nim jakoś nie grzech gubić linijki, gdy zmęczenie zamyka powieki a książka opada na twarz... jutro znowu można zacząć stronę-dwie wcześniej, nic się nie stanie. Przy prasowaniu też raczej nie, bo jakże się oddawać tak przyziemnej czynności, gdy tam uczucia głębokie i tęsknota nie skrywana i poezja... jakże to zakłócać "wyrzutem pary" w kierunku uporczywego zagniecenia na kołnierzyku ... Więc celebruję czytanie jak mszę świąteczną...zastygam nad zdaniami by zamknąwszy oczy "zobaczyć" jak On siedzi zgarbiony nad kartką papieru i pisze, że Paryż bez Niej jest smutny i pusty i nie cieszy, choć cieszyć powinien. I jak Ona, zwinięta w kłębek w fotelu, uśmiecha się do siebie czytając po raz kolejny "i dodam jeszcze, że Cię kocham" i "dbaj o uszy". A potem zupełnie inaczej patrzę i na Nią i na Niego i na piosenki, które napisali w tym czasie, bo teraz dopiero wiem, dlaczego On napisał "Nie zakocham się tej wiosny już w nikim..."

I nie mogę obiecać, że to już ostatni raz o Nich...

Wymyśliłam sobie, że ilustracją do słów powyższych powinno być zdjęcie mojego egzemplarza książki obejmowanego przeze mnie kurczowo. Ale zanim do domu wróci ktoś, kto by mi takowe mógł zrobić, zanim je ściągnę, obrobię ... czar, magia chwili, czy jak by jeszcze nazwać rodzaj transu, jaki kazał i usiąść do klawiatury pryśnie. Dlatego tylko to ... bo się kojarzy.



A do posłuchania to... bo Kasia Nosowska śpiewa Osiecką nie mniej pięknie jak Kalina Jędrusik, ale zdecydowanie wygrywa jakością nagrania na YouTube.



Miłego dnia!

poniedziałek, 4 października 2010

Cudze listy ...



Tajemnica korespondencji... jedna z zasad, jakie mi wpojono jeszcze w dzieciństwie. Wtedy pisało się jeszcze "prawdziwe" listy, lizało znaczek i wrzucało zaklejoną kopertę do skrzynki. A potem było czekanie... tydzień, dwa, miesiąc na odpowiedź, wypatrywanie listonosza i drżenie rąk przy otwieraniu koperty. I wcale nie musiał to być list od chłopaka z kolonii czy "narzeczonego" z wojska. Równie wyczekiwane były wakacyjne listy od koleżanek, które, choć mieszkały zaledwie dwadzieścia kilometrów dalej (w czasach mojego dzieciństwa była to odległość wykluczająca spotkanie), tylko w ten sposób mogły opowiedzieć mi jak im mijają wakacje. Tempo z jakim kursowała korespondencja pozwalało na wymienienie raptem kilku listów w ciągu lata... Przechowuję je do dziś i czasem, gdy mam ochotę na powrót do przeszłości czytam je sobie, to śmiejąc się, to płacząc nad pożółkłymi już kartkami. "Skrawki słów... resztki serc...". Dla mnie bardzo ważne, pełne emocji i wspomnień, dla kogoś obcego zapewne nudne opowieści infantylnej nastolatki. Sporo bym dała, żeby móc przeczytać swoje listy pisane w tamtych czasach, ale nie łudzę się specjalnie, że ich odbiorcy zachowali je sobie jak ja, w tekturowym pudełku, głęboko na półce... Gdyby tak jednak było, to czytanie tej korespondencji ułożonej w chronologiczny cykl byłoby dla mnie niesamowitym doświadczeniem, jak oglądanie siebie samej, dużo młodszej, dużo bardziej naiwnej, po tylu latach widzianej jakby z boku ...

Cudze listy ... Choć wiemy, że nie wolno nam ich czytać, kuszą. Ale dajemy ciekawości po paluchach i tego nie robimy, chyba że ... chyba, że jest to korespondencja pomiędzy Nią - największą polska poetką piosenki i Nim Starszym Panem, którego teksty - perełki polskiego języka znały całe pokolenia. Do zeszłego piątku, nie miałam pojęcia, że tych dwoje łączyło coś więcej niż tylko talent i niezwykła lekkość pióra. Przeczytana tegoż właśnie dnia w gazecie Wyborczej recenzja wydanych właśnie nakładem Agory "Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listów na wyczerpanym papierze" kazała mi biec w te pędy w miasto w poszukiwaniu książki, którą nie wiedzieć czemu musiałam mieć już, teraz, zaraz. No i mam oczywiście! Pięknie wydaną w "lekkopółtwardej" oprawie ;)), z listami obydwojga, notatkami z kalendarzy, zdjęciami i piosenkami, które powstały właśnie wtedy, w latach kiedy byli sobie bliżsi niż kiedykolwiek później ... Całością zaopiekowała się Magda Umer, wieloletnia przyjaciółka obojga Artystów, opatrzyła komentarzami i wyjaśnieniami, by przybliżyć nam realia lat 60-tych. Cudownym dopełnieniem jest audiobook czytany przez Magdę Umer i Piotra Machalicę. Oczywiście zrozumiałym jest, że chwilowo w kąt poszedł Krajewski i miejsca w odtwarzaczu musiała ustąpić Cudzoziemka, teraz czytam cudze listy i wcale się tego nie wstydzę.

A post ten dedykuję dwojgu wspaniałym ludziom, których poznałam w tym kosmosie jakim jest internet i którzy przez wiele miesięcy byli moimi przewodnikami po świecie Starszych Panów, języka polskiego i limeryków. Krysiu, Kaziu, dziękuję Wam za Waszą przyjaźń. Może kiedyś traficie na mój blog i odnajdziecie w nim to "nasze" miejsce, które nam zabrano. Ilustracją muzyczną do tych słów niech będzie piosenka, przewijająca się na kartach tej książki w rozmaitych "wariacjach"...